Inne miejsca

niedziela, 28 listopada 2010

Zapomniałam o tytule :D

Lilu Droga, dziękuję za wezwanie do głosu :) Gdyby nie Ty pewnie do przyszłego tygodnia zwlekałabym z postem.

O czym by tu....
Wróciłam cała i zdrowa, zaprawiona do warunków zimowych jakie nam nastały wczoraj. I choć na każdym kroku czytam że chciałoby się wiosny - (mi też się chce - w końcu działka czeka ;)) to śmiało twierdzę że zima jest piękna i ją lubię :D
O tym że mam niechcieja robótkowego chyba nie muszę pisać. To WIDAĆ. Mam igłowstręt i kropka.
Przed wyjazdem nie chciałam nic zaczynać. Na trzy tygodnie zabrałam pół walizki gadżetów: konia - mojego jedynego UFO-ka. I gazetki z szydełkowymi schematami i aż dwa motki nici. Z kompletem kilku grubości szydełek. No i zaczętą koronkę Aemilia ars.

Nie muszę chyba pisać że nic nie drgnęło. Nawet nie rozpakowałam majdanu. Natomiast nie ma tego złego: zamiast robótkowania wygrzałam się na saunie aż miło. Co drugi wieczór spędzałam w ciepełku. Tego mi było trzeba!
Ponadto, i tu MAM ŻAL do koleżanki Yenulki,  że mnie nie uprzedzono! Nie uprzedzono że zabranie ze sobą tylko dwóch książek Szwaji Moniki to za mało na trzy tygodnie. Gdybym wzięła wszystkie cztery i tak pochłonęłabym je jednym tchem. Pewnie kosztem snu.
Zatem snułam się po domu w tym tygodniu z trzecią książką w ręku, do skutku aż skończyłam.
Czwarta aktualnie jest na tapecie. I pewnie do czasu zakończenia jej nie ruszę znowu igłą.

Siłą napędową okazują się być twarde zobowiązania.
Powiedziałam A i od stycznia zaczynam roczny projekt naukowy.
W związku zaś z tym projektem musi mnie ktoś mocno kopnąć w d... i przysposobić do rysunku ręcznego. Celowo pominęłam słowo 'nauczyć' gdyż aby posiąść szlachetną umiejętność rysunku trzeba mieć choć odrobinę talentu. Ja i owszem mam talent! Umiem, a co! Rysować marginesy i szlaczki. Od linijki.


Niestety, sama nie dam rady, nie zmuszę się. Nie cierpię rysunku. Zatem konsekwentnie powiedziałam B i od dziś możecie mi mówić Miszczu: poszłam na kurs rysunku z tymi wszystkimi ambitnymi wilkami które przygotowują się do egzaminów na architektury i inne takie cuda.
Każda lekcja to 4 godziny w niedzielne popołudnia. Dobrze że każdy siedzi z  nosem we własnych sześcianach i drzewach i nie patrzy na starą babę co sobie musi językiem w wysiłku pomagać.


Lekcja 1: od dziś umiem narysować krzywy sześcian, podzielić go na małych 8 krzywych sześcianów no i umiem mnożyć te krzywe sześciany przez pączkowanie tworząc krzywego sześcianowego węża.
Pączkowanie jest świetne, bo jak się już pierwszą figurę z mozołem narysuje, to reszta sama leci. No i choć jeden punkt zbiegu jest widoczny i nie trzeba sobie wyobrażać że leży na ścianie w pokoju obok.

Siostra, wiem że tu zaglądasz. Bądź miłosierna i nie komentuj.




Zdolna jestem co?  Żeby nie popsuć sobie wizerunku nie pokażę pierwszych elips :D
A w ramach pracy domowej muszę sobie skleić sześcian i narysować go... 15 razy. I najlepszych 5 sześcianów podzielić na 8 mniejszych. Wrrrr... i mam na to tylko tydzień. No, teraz to już tylko 6 dni.


Poza tym mam wyrzut sumienia. SAL needlepointowy, do którego nie dość że nie  chce mi się zabrać to do tego nie mam wcale pomysłu jak go zrobić. Cóż, muszę dojrzeć. Obym tylko do tego czasu nie obśmiardła pod górą prac jak każdy rasowy ser.


Idę poszukać jakiejś tektury z do klejenia :P
Miłego tygodnia dla Wszystkich którzy tu jeszcze w ogóle zaglądają i mają do mnie cierpliwość :)

piątek, 19 listopada 2010

Skandynawskie smaczki

Anuś jutro już wracam :) I szczerze powiedziawszy doczekać się nie mogę! A miałam tu tkwić do końca przyszłego tygodnia! Opatrzność (czy jakkolwiek by tego nie nazywać) zlitowała się nad nami i pozwolono nam zabrać się tydzień wcześniej. Szczęście mnie rozpiera!

To nie tak że TU jest coś nie w porządku: wręcz przeciwnie! Szwedzi są bardzo mili. Z każdym - nawet w kiosku - można porozumieć się w języku language. Wnioskując po tym fragmenciku kraju który obejrzałam Szwecja to ładny kraj. No dobrze: trochę zimny, ale ładny. Zresztą u nas też za chwilę będzie -5 i śnieg. Nie ma co rozpaczać.
Mimo to... po prostu tęsknię. A towarzystwo choćby najmilsze, to wciąż nie dom. Zwłaszcza jak słucha się hindusko-angielskiego  przez 10 godzin dziennie.

Te dwa tygodnie były intensywne, a po dowleczeniu się do hotelu nie miałam siły na nic innego jak paść na twarz. Po sieci zwyczajnie nie chciało mi się biegać. Blogi przeglądałam, ale nic mądrego mi nie przychodziło do głowy, czułam że mój mózg oscyluje jeszcze w okół spraw służbowych. Zresztą narady 'wojenne', budowanie strategii, burze mózgów  i zwykła wymiana informacji 'po godzinach' też dawała się we znaki.
Skutkiem czego zaczepiłam tylko jeden weekend w Sztokholmie a w zasadzie niedzielę (sobota zmarnowana choróbskiem).

Przeczytałam Wasze komentarze uważnie: wiedziałam że będziecie chłonne pasmanterii=wiedzy :)
Dziękuję również za maile z podpowiedziami 'co warto zobaczyć' :)

Popędziłam w niedzielę do centrum próbując pogodzić wszystko: zwiedzanie i szukanie pasmanterii.
I cóż?
Widziałam Stare Miasto (Gamla Stan):




Przyznaję że urocze! I takie podobne do naszych miast :)
W jednym z podwórek (nie omieszkałam zaglądać w różne dziury) znalazłam takiego malutkiego Jegomościa:


Obejrzałam uroczystą zmianę warty przed Pałacem Królewskim. Zdjęć nie zamieszczę bo nie wiem czy można tak wizerunkami mundurowych rzucać po blogach.

Pobiegłam (na własnych nogach w tę i nazad) ze Starówki do polecanego Skansenu:
 HI, hi ta budka telefoniczna stała przed Skansenem ale nie mogłam sobie odmówić jej sfotografowania i przytoczenia tutaj.



W skansenie wieki spotykają się z cywilizacją XXI w.

Gdy wyszłam z muzeum była już ciemna noc. Toż już 16.30 była w końcu.

Biegłam po szlakach wypatrując oczy za pasmanteriami. Zamiast nich trafiłam na dzianinowe zakątki. Kilka takich minęłam:
Nie muszę chyba mówić że wszystkie zamknięte w niedzielę i w godzinach moich 'popracowych' wizyt w Down Town?

A co z pasmanteriami? Kupa. Znalazłam jedną. Czynną do 17 (wg blogów szwedzkich).

Wyrwałam się dziś z biura o 16 (ignorując ostatni warsztat oraz godziny pracy) żeby zdążyć dojechać.
Pasmanteria była nastawiona na handel gotowymi kitami: obrusy, obrusy, obrusy i w końcu obrazki. Głównie Permin of Copenhagen. Wszytko z materiałami rozmiaru aidy 12. Choćby z powodu załączonej tkaniny nie warto było wydawać 400 SEK (~ 160 zł). Zestawy typu: breloczek+mini hafcik 10 x 10 krzyżyków + nitki kosztowały od 70-90 SEK (~28 - 326 zł).
Jeden wieszak z DMC. Tylko DMC.
Żadnych materiałów z metra.
Żadnych metalizowanych nitek.
Żadnych Rayonów.
Żadnych silków.
Żadnych  igieł.
Trzy grubości szydełka. Kilka grubości drutów. Plastików jakich pełno u nas. Żadne mercedesy. Nić do koralików (szt 1). Igły do koralików. Koralików brak. Żadnych kordonków, perłówek.
Byłam tak rozczarowana i zrozpaczona że z wrażenia nie zapytałam po ile chodziła mulina DMC. Przepraszam :(

Smaku dodatkowo dodaje fakt że leciałam tam z wywieszonym językiem aby do 17 zdążyć. A Panie w progu (dwie znudzone, znaturyzowane Azjatki) w progu poinformowały że przecież wszystkie okoliczne sklepy są otwarte do 18 więc dlaczego miałyby zmykać o 17?
Ano. Szkoda że na drzwiach żadnej informacji nie było. W przeciwieństwie do okolicznych sklepów które od góry do dołu oklejone były godzinami otwarcia.

Wam pozostawiam ocenę. Uważam że kompletnie nie miała sensu ta wyprawa. No ale ja już wiem.
Nie ustaję w nadziei,  że są tu jeszcze inne, lepiej zorganizowane i zaopatrzone miejsca. Które jeszcze odwiedzę.

To by było na tyle. Cieszę się że wracam. Jeszcze ze sto razy bym napisałabym jak mi radośnie gdyby nie to, że post już długi jest, i tak ledwo tu dobrniecie. A jutro rano samolot.

Pozdrawiam jeszcze ze szwedzkiej ziemi!

poniedziałek, 8 listopada 2010

Po drugiej stronie morza

Pamiętacie Fraglesy? A Gobo? A Wuja Matta który przesyłał kartki z podróży?

No to ja Wam teraz posyłam kartkę (biało-czarną) ze Szwecji i ciepłe pozdrowienia.
Zimno tu (-10 rano było ...) ale słonecznie.
Szkoda tylko że tę najładniejszą pogodę i cudne słońce przesiedziałam w biurze. Takie życie, nie ma co się rozwodzić nad tematem.
O 4 po południu zaczęło się ściemniać, dlatego czarno-biała ta kartka i bez zdjęć. Bo noc jaka jest każdy widzi.

Ludzie tutaj jedzą śniadania o 6 rano i chyba tylko z tego powodu są w stanie zjeść z ochotą lunch o 11.30. Do 13 już nikt tu nie wytrzymuje bo głód ściska.
Temat mnie zaciekawił: po co o 6 jeść śniadanie skoro do pracy jedzie się 15 minut i zaczyna o 9? Chyba  w sprawie śniadań muszę jakieś statystyki przeprowadzić. A może w pozaprzestrzeni tak właśnie ma być?

Z przyczyn obiektywnych w tej chwili robótki są zawieszone na kołek do odwołania, czyli pewnie do końca listopada. Dobrze że z SAL-em świątecznym zdążyłam.

Trzymajcie kciuki co bym tu nie zamarzła i nie zwariowała z powodu: braku słońca, chłodu, słabego piwa.
A jak macie coś ciekawego do polecenia w Stockholmie to dajcie znać: miejsca które warto odwiedzić, rzeczy które warto przywieźć. Różne: co komu ślina na język przyniesie.

Pozdrawiam!